Szczygieł - z życia warszawskiego posłańca

21 Stycznia 2013

Była w drugiej połowie XIX wieku i na początku XX taka postać, bez której Warszawa miałaby problem z rozpoznaniem samej siebie. Był to posłaniec. Profesja ta powstała w 1878 roku. Początkowo działały dwa biura: Szaniawskiego i Wzdulskiego, którego posłańcy mieli otok czapki czerwony, oraz biuro Czesława Biernackiego, gdzie otok był niebieski. Po likwidacji drugiego biura zostali tylko posłańcy z czerwonymi czapkami, które stały się najbardziej charakterystyczną oznaką ich zawodu.

Posłańcy, by mogli prowadzić swą działalność, zobowiązani byli wnieść jednorazową kaucję i opłacać miesięcznie ustalonej wysokości składki. W pracy ubrani bywali w burą siermięgę do kolan, przepasaną rzemieniem i w buty z cholewami. Na piersiach mieli blachę z numerem takim samym jak na czerwonej czapce. Z czasem dorobili się uniformów ściąganych solidnym szerokim pasem z "ładownicą" na listy oraz kwitariusza. Nieodłącznym elementem stroju każdego posłańca była laska, której solidny uchwyt otwierał się na dwie strony, tworząc coś na kształt podpórki na jednej nóżce, ułatwiającej dłuższe oczekiwanie na klienta, gdy wolnej ławeczki wokół nie było.

W początkach istnienia zawodu, kiedy nie było jeszcze telefonów, posłańcy byli bardzo popularni i czasami na "stacji", gdzie zazwyczaj wyczekiwali na klientów, okazywało się, że nie było nikogo, bo wszyscy załatwiali wcześniej powierzone im zadania i trzeba było nieraz i godzinę czekać, nim któryś powrócił.

Miejscem szczególnie natężonej pracy posłańców były dworce kolejowe oraz, przede wszystkim, Śródmieście. Poza jego granicami widywano ich rzadko. Czasem z okazji wyścigów konnych na Polu Mokotowskim lub imprez plenerowych o charakterze rozrywkowym, ale nie ludowym, bo specyfika pracy posłańca zmuszała do szukania ludzi nie liczących się nadmiernie z groszem.

Atutami posłańców była znośna umiejętność czytania i pisania, doskonała znajomość miasta oraz zdolność do wyszukiwania źródeł zarobku. Przesiadywali często przed drzwiami hoteli, popularnych lokali gastronomicznych i rozrywkowych. Ale gdyby się któryś zdał jedynie na taką formę pozyskiwania klientów, długo by nie funkcjonował w zawodzie, a przecież historia zna wielu, którzy przez długie lata wykonywali ten zawód.

Przy takim posterunku siedziało ich kilku na ławce i zazwyczaj przestrzegali kolejki zgłoszeń. Czasem zaś pojawiał się klient, który miał swego zaufanego posłańca i wtedy pierwszeństwo w kolejce nie obowiązywało. Zdarzało się i tak - zapewne w późniejszym okresie, gdy zainteresowanych ich usługami ubywało, że stało ich kilku lub kilkunastu na rogu ulicy, wypatrując wśród przechodniów klientów, a gdy zauważono jakiegoś, szybko wokół niego pojawiało się kilku, by przejąć przesyłkę.

Funkcjonowaniu posłańców w tamtym czasie sprzyjało zacofanie komunikacyjne - brak telefonu i niemrawe przesyłki pocztowe, skłonność burżuazji do życia ponad stan i wyręczania się innymi we wszelkich możliwych sprawach, a także ogromy ruch przyjezdnych w Warszawie.

Głównym zajęciem posłańców było dostarczanie powierzanych im bezpośrednio listów i paczek. Dodatkowo mogli od razu po namierzeniu adresata przyjąć od niego odpowiedź na piśmie lub ustną. Niejednokrotnie wykorzystywano ich do załatwiania bardziej dyskretnych zadań, jak np. przemycenie kwiatów, bombonierki lub ukrytego w książce liściku "samej panience" z ominięciem "starszej pani". Wiele w takich wypadkach zależało od wrodzonego sprytu posłańca. Takie zadania często wymuszały użycie inwencji twórczej młodzieńca, by uniknąć nieprzewidzianych okoliczności, z zrzuceniem ze schodów włącznie. Pomyślnie wykonane zadania bywało dodatkowo wynagradzane przez zadowolonego klienta.

Poza tak delikatnymi zadaniami posłańcy zajmowali się również zupełnie przyziemnymi. Kupowali dla swoich klientów, chcących uniknąć długiego stania w kolejce, bilety do teatru, czy odbierali bagaże z dworcowej przechowalni, a klient zazwyczaj czekał w cukierni, w pobliżu której dany posłaniec miał swój stały posterunek. Dworce kolejowe zresztą były doskonałym miejscem zarobku, szczególnie w porach przyjazdów pociągów dalekobieżnych.

Wiosną i jesienią dodatkowym źródłem zarobku była sprzedaż programów wyścigów konnych. W tamtym czasie była to bardzo popularna rozrywka. Dodatkowo wynajmowali się do przeprowadzek mniejszego rzutu, gdzie nie trzeba było używać konnych platform. Używali wtedy dwukołowych wózków na resorach, do których zaprzęgali się za pomocą parcianych pasów przerzuconych przez ramię.

Czasy bywały trudne i zmuszały niektórych mieszkańców Warszawy do korzystania z lombardów. Wstydzili się jednak osobiście zastawić biżuterię lub garderobę, więc wynajmowali do tego zadania zaufanego posłańca, dla którego była to świetna okazja do zarobienie dodatkowych paru groszy. Świadczyło to też o zaufaniu do tej grupy.

Klient wynajmując posłańca nie wydawał się na pastwę zupełnie anonimowego chłopaczka. Posłaniec był zobowiązany na żądania klienta do wydania mu drukowanej kartki z numerem jaki nosił na swym uniformie, jako pokwitowanie odebrania przesyłki. Kartka taka, wyrywana co prawda z ostemplowanego przez biuro posłańców bloczka, nie była opatrzona ani datą ani wyszczególnionym obiektem przesyłki i nie mogła stanowić dowodu nadania. Warszawiacy wiedzieli o tym, więc jedynie przyjezdni żądali owego "potwierdzenia". Specyfika zawodu opierająca się na zaufaniu, sprawiała, że "kanty" posłańców praktycznie się nie zdarzały.

Zawód ten był ciężki i zazwyczaj pozwalał tylko na bieżące utrzymanie. O wzbogaceniu się lub odłożeniu czegoś na "czarną godzinę" nie było mowy. Wraz z rozwojem komunikacji fach ten zaczął zamierać. Pierwsze telefony w Warszawie pojawiły się w roku 1882, ale dopiero na początku XX wieku stały się bardziej powszechne. Rozwój techniczny i wzrost konkurencji na rynku sprawiły, że w dwudziestoleciu międzywojennym coraz rzadziej można było zobaczyć posłańców w ich charakterystycznych strojach.

Coraz częściej miejsce uniformów zajmowały łachmany uzupełniane "cywilnymi" częściami garderoby i tylko tradycyjna czerwona czapka pozostała, przez którą zwani byli szczygłami, gdyż ptak ten podobny, czerwony otok wokół głowy posiadał.

 

Wszystkich zainteresowanych historią Syreniego Grodu zapraszam na:

Spacery po Warszawie