Sponiewieranie prezydenta Warszawy Karola Fryderyka Woydy

24 Stycznia 2014

Karol Fryderyk Woyda - uczestnik Powstania Kościuszkowskiego, żołnierz legionów, a od 6 stycznia 1816 z nominacji namiestnika Józefa Zajączka prezydent Warszawy. Urząd sprawował do dnia 30 listopada 1830 roku. Nie specjalnie był jednak lubiany przez Warszawiaków za swoją służalczość i lojalność wobec władz zaborczych. Do tego w stosunku do osób możnych i wpływowych był nadzwyczaj przymilny i grzeczny, lecz dla tych mniej znaczących lub też zależnych od niego stawał się niezwykle arogancki i lekceważący.

W ostatnich miesiącach przed powstaniem sytuacja w Warszawie robiła się coraz bardziej nerwowa i napięta. Studenci zachowywali się mocno wyzywająco, śpiewano pieśni patriotyczne, ubierano w strój narodowy.

Spotkali się na Długiej...

W takich okolicznościach 30 września 1830 roku na ulicy Długiej zdymisjonowany i pozbawiony środków do życia oficer Janiszewski spotkał w porze obiadowej prezydenta Karola Woydę. Jakiś czas wcześniej Janiszewski pojawiał się w magistracie, starając się o jakąkolwiek pracę, która umożliwiałaby mu utrzymanie się. Woyda uznał byłego oficera za osobę mało znaczącą, bez protekcji osób wyżej postawionych, więc potraktował go niechętnie i nic nie obiecawszy, kazał opuścić biuro. Więc gdy owego dnia obaj panowie przypadkiem się spotkali, Janiszewski ponownie pokornie swą prośbę powtórzył. W pamiętnikach czytamy: nie otrzymał innej rezolucji jak tylko słów kilka cierpkich, wyrzeczonych tonem imponującym... Janiszewski doprowadzony takim potraktowaniem do ostateczności wpierw dał Woydzie w twarz i to z takim rozmachem, że temu kapelusz z głowy spadł, a gdy prezydent schylił się po strącony kapelusz, krewki oficer przyłożył mu w miejsce, gdzie plecy swą szlachetną nazwę kończą, parę dobrze wymierzonych razów laską, którą swe inwalidztwo z wojny wyniesione wspierał.

Straż miejska odprowadziła Janiszewskiego do ratusza, a poszkodowanym zajął się medyk, który upuścił mu krwi, by ta ze wzburzenia nie uderzyła mu do głowy. Mieszkańcy Warszawy stanęli po stronie byłego oficera i wspólnymi siłami zebrali kwotę na kaucję. Janiszewskiego w listopadzie postawiono przed sądem, ale ze względu na wstawiennictwo Konstantego dostał jedynie 40 dni aresztu. Uznano, że Woyda w drażliwym momencie występował jako osoba prywatna, a to ze względu na przerwę w wypełnianych obowiązkach, przeznaczoną na obiad, więc nie występował jako prezydent w czasie sprawowania urzędu. Dodatkowo w tych napiętych dniach książę Konstanty chciał żyć w zgodzie z Polakami, tak by móc powiedzieć swojemu bratu, że jest tu spokojnie i wszystko pod kontrolą.

...i co z tego wynikło?

Historia na tym się nie kończy. Ze wspomnień Alfreda Młockiego czytamy: Jakiś żartobliwy akademik, spotkawszy po wypadku z Wojdą chłopa sprzedającego laski, wybrawszy sobie z nich jedną, gdy się zapytał o jej cenę, a chłop zażądał 20 groszy za nią, powiedział chłopu: "i sam nie wiesz co masz, takie laski nazywają się wojdówki i każda warta 5 zł., niechcąc cię oszukać, daję ci 5 zł., to jest tyle, co warta, ty zaś tylko chodź po mieście i wołaj wojdówki na sprzedaż, sztuka 5 zł., obaczysz, że zaraz je rozkupią". Chłop korzystając z objaśnienia, rzeczywiście sprzedał parę wiązek lasek po 5 złotych sztuka, ale gdy z trzecią wiązką zaszedł przed ratusz i tam zaczął wykrzykiwać: "wojdówki na sprzedaż", wzięto go do kozy. Jednak po zbadaniu i wyświeceniu, iż chłop bezwiednie powtarzał, za co mu tak hojnie płacono, wypuszczono go z aresztu.

Po całym tym incydencie akademicy przechadzali się miastem z laskami zwanymi "wojdówkami", na pamiątkę narzędzia jakim Janiszewski potraktował mniej chlubne części prezydenta Woydy.

 

Wszystkich zainteresowanych historią Syreniego Grodu zapraszam na:

Spacery po Warszawie